W szpitalu
00:21- Może na wszelki wypadek położymy panią na kilka dni? Zrobią pani badania.. jak dzisiaj (w czwartek) pani pójdzie, to w sobotę będzie już w domu. Nie dzieje się nic niebezpiecznego, ale te ostatnie badania takie nie bardzo, no i dziecko nieduże..
Niewiele myśląc, a właściwie ciesząc się, że mnie gruntownie przebadają, dla mojego dobra i dobra dziecka, chętnie przystałam na propozycję trzydniowego pobytu w szpitalu 'na wszelki wypadek, bo coś jednak troszeczkę jest nie tak'.
- Czyli leżysz na patologii ciąży? Nie? A gdzie? CO ?! Perinatologia? A co to??
Ponazywali oddziały tak, że strach na nich leżeć. A nazwy chorób czy innych medycznych 'zjawisk' proszą o pomstę do nieba.
Białostoccy lekarze = dobrzy lekarze. I tego trzymać się trzeba. Zwłaszcza, kiedy chce się ich porozrywać na kawałki. Leżę na łóżku, pan_biały_fartuch jeździ mi tym swoim narzędziem ultrasonograficznym po brzuchu. Żel, którym mnie wysmarował, chyba specjalnie mi na złość wsadził wcześniej do lodówki. Leżę cierpliwie. Czekam na diagnozę, osąd, jakieś metody leczenia (o ile będzie co leczyć - oby nie, mam nadzieję). Tu przejechał, tam coś w maszynie pstryknął, przejechał palcem po brodzie - myśli. Znowu przejechał po brzuchu, pstryknął w maszynę. Myśli 3 minuty. A ja tam leżę jak na szpilkach - no bo byłoby w porządku, to by powiedział i wypuścił, nie? A ten myśli. Po 10 minutach (siedzi jak w transie, chyba się zawiesił i o mnie zapomniał) pytam - co do licha ze nami jest (powiedziałam bardziej uprzejmie, w stylu - czy wszystko w porządku? A ta mądrala, że musi skończyć badanie. Mruknął coś pod nosem, że ok, że mam iść na salę. A wypchaj się, pomyślałam. Wieczorem stwierdziłam, że nic złego się nie dzieje, bo ani dodatkowych badań, ani leków nie zlecili. Fałszywy alarm zatem. Chyba.
Na obchodzie (dnia następnego), diagnoza:
- Tutaj u pani podejrzenie hipotrofii...
- Panie doktorze a co to jest?
- Proszę się nie martwić, to co najważniejsze, jest w porządku.
Będąc dzieckiem normalnym było (tak mi się przynajmniej wydawało), że lekarz dzieciakowi nie musi mówić, co jest nie tak, bo to rodzice są dorośli. Naiwna myślałam, że jak będę w szpitalu dla dorosłych, to sama się wszystkiego dowiem. TAKIEGO WAŁA. Nic nie powiedzą. Do położnych trzeba się uśmiechać, to coś się człowiek dowie. A lekarz albo ne wie, co powiedzieć, albo ma pacjenta głęboko w dupie. Ale oczywiście szeroko uśmiechnięty, stopień naukowy ma, dobrze leczy, to nikt złego słowa na pana doktora nie powie.
Hipotrofia - pielęgniarka roześmiała się, jak zapytałam czym jest to, o co jestem podejrzana. Mówi, że też to miała. To znaczy, że płód trochę mniejszy, niż powinien być, ale tragedii nie ma i mam się nie przejmować. No to, kurcze, mam się nie przejmować tym, przez co na wszelki wypadek wylądowałam w szpitalu, co ma medycznie odstraszającą nazwę? Świat zwariował. Badania zrobili mi jeszcze raz - one są ok.
Czekam pokornie na obchód sobotni. Zaraz wyjdę - a dupa, okazuje się, że mam.. albo mogę mieć... dystrofię wewnątrzmaciczną. Panie Boże słyszysz i nie grzmisz. W jakim to języku?! Czy to groźne? Nie nie, proszę się nie martwić. Czyli dzisiaj nie wyjdę? Nie. Nie...? Więc nie wychodzę, ale mam się nie martwić. ****, jak byłabym zdrowa, to nie byłabym w szpitalu i wtedy bym się nie martwiła. Co tu się dzieje, cyrk po prostu!!
Już nie zawracałam sobie głowy pytaniem kogokolwiek co to (bo jeszcze bym się przypadkiem dowiedziała) tylko wysłałam smsa mężowi, żeby na wikipedii sprawdził (wiki nigdy nie robi łaski). Okazuje się, że doktor użył zamiennika słownego. Nosz.. chyba się na mnie uparł po prostu!! Prawie zawału tam dostałam. Za to łaskawie doktor dodał, że ukrwienie łożyskowo-maciczne (czy inne cholerstwo) jest ok, i to jest najważniejsze, i - standardowo - mam się nie martwić. Wypuśćcie mnie...
Niedziela. Moje urodziny. Może do domciu? Gdzie tam, mojego lekarza nie ma. Zaczekać do poniedziałku, porozmawiać ze swoim prowadzącym. Naiwna...
Dzisiaj już na nic nie liczyłam. Wyposażyłam się w tonę jedzenia (bo to co oni podają to.. aż szkoda opisywać - z 3 posiłków obiad jest ok, a śniadanie i kolacja to suche kromki z herbatą, albo - o zgrozo - z jajkiem lub odrobinką masła, tak tyci-tyci, żeby przypadkiem nie poczuć go na języku). W szafce kilka jogurtów, banany, soki, woda, no i 15 odcinków HOUSE MD na kartach pamięci do telefonu (podczas pobytu obejrzałam połowę serii). Oczywiście jak psychicznie nastawiłam się, że zostaję, to mnie eksmitowali.
Wypisują, tak więc czekam na wypis. I czekam. CZEKAM. Razem ze mną 3 kobiety z sali wychodzą. Mówią, że wypis szybko będzie, bo nikt zwolnienia do pracy nie potrzebuje. Wypisy przed obiadem są, a obiad o 13. Jakby nie ja, to pewnie wyszłyby biedne kobieciny przed tą 13. Jednak jako, że towarzyszyłam im ja, to wszystkie zdążyłyśmy strawić ten obiad przed wypisem. Na karcie wypisu cośtam nabazgrane co mi było i w jakim stanie wychodzę. Jestem niemalże okazem zdrowia, 5 dni w dupę straconych! Ot diagnoza.
Na szczęście na porę kolacyjną jestem już w domciu. Szkoda tylko, że brakuje czystych naczyń, aby ów kolację przyrządzić. No i chęci też brakuje.. Tym 5-dniowym koniecznym odpoczynkiem jestem niesamowicie zmęczona...
0 komentarzy
O czym teraz myślisz?